Czarnohora

Autor: Małgorzata K. | Utworzono: 03 wrzesień 2013 | Kategoria: Artykuły 2013

2-8 sierpnia 2013 r. – UKRAINA: Czarnohora

Dzień 1., piątek, 2.08

Wschód słońca: 5.08; zachód: 20.23.

Wyjazd: godz. 19.00.

Przejazd m.in. przez Rzeszów (tu dołączył nasz przewodnik, Tomek), przejście graniczne w Medyce, Lwów.

Liczba uczestników: 36

Dzień 2., sobota, 3.08

Wschód słońca: !!! 5.57; zachód: 21.03.

Na granicy: 1.20 – 2.30 (70 minut !!!)

Liczba uczestników: 36

Trasa: Jasinia – turbaza* Dragobrat – Wielka Bliźnica (1881 m n.p.m.)Bliźnica (1872 m n.p.m.) – miejscowość Kwasy (550 m n.p.m.)

Bliźnica to najwyższy szczyt Świdowca, najwyższego i najbardziej rozległego pasma Zakarpacka. Powyżej 1300 metrów n.p.m. nie ma żadnej kosówki, tylko niekończąca się połonina. A w dolinach – kotły polodowcowe, często ze stawami.

Śniadanie pośpiesznie jedliśmy w autokarze – już wiedzieliśmy, że przed wyruszeniem na szlak nie zdążymy się zakwaterować… A tak marzyliśmy o kawie… Szybka zmiana strojów i o godz. 11.10 wsiedliśmy do gruzawików (czy też marszrutek), które dowiozły nas do turbazy Drogobrat - najwyżej położonego na Ukrainie ośrodka narciarskiego -teraz pustego (choć trenowali tu ukraińscy sportowcy: młotem uderzali w oponę…). Dolna stacja kolejki znajduje się na wysokości ok. 1200 m n.p.m. i właśnie do tego miejsca dotarliśmy. Przejażdżka trwająca nieco ponad pół godziny dostarczyła nam nie lada wrażeń i zastąpiła poranną kawę! Wokół teren jak na placu budowy – liczne koparki, spycharki, ciężkie samochody. Przygotowania do sezonu zimowego?

Po wykonaniu pierwszego grupowego zdjęcia wyruszyliśmy na szlak, który powiódł nas stosunkowo łagodnie (no, może nie tak zupełnie…) otwartą przestrzenią ku dwum jeziorkom. Tu na pewien czas zaszło słonko, tu też zrobiliśmy krótką przerwę. 50 minut później, o godz. 13.05, stanęliśmy na szczycie Wielkiej Bliźnicy (1881 m n.p.m.). Pierwszy cel osiągniętyJ Półgodzinną przerwę wykorzystaliśmy na śniadanie i fotografowanie, a niektórzy na sen (Andrzej był chyba mocno zmęczony…). Potem już tylko łagodne zejście i takież podejście na Bliźnicę (1872 m n.p.m.). Zauroczyła nas miodowozłota barwa kępek traw (tak zwana: sit skucina?). Podczas dalszej wędrówki płajami aura nam sprzyjała – wiał łagodny wiaterek, słońce przygrzewało delikatnie, mogliśmy się więc skupić na podziwianiu świata – rozległych połonin, szczytów wyłaniających się jeden zza drugiego. Prawie jak w naszych Bieszczadach, prawie, bo trochę tu wszystko większe. Nagle zaskoczenie – pomnik, a wokół niego sporo kamieni (sami dołożyliśmy kilka). To tu w 1990 roku zginęło czterech turystów. Niemożliwe? A jednak… Głęboko w dolinie ujrzeliśmy szałasy pasterskie, chyba opuszczone, bo nie było widać żadnego ruchu, a po prawej – cel naszej wędrówki obecnej, miejscowość Kwasy w dolinie Cisy. I jeszcze postój przy drodze, w towarzystwie krów o ciekawej „kolorystyce” – takich u nas się nie widuje. I jeszcze przejście między szałasami pasterskimi, (zrujnowanymi, ale chyba częściowo użytkowanymi, bo suszyło się tutaj siano) niemal tonącymi w liściach łopianu. Pięknie i smutno zarazem. I widok koni pasących się nieopodal, ale nie hucułów. Potem krótki postój pod drzewem i przejście przez wieś do autokaru naszego, ale poprzedzone wizytą w sklepie dla uzupełnienia płynów i kalorii (lody!) oraz poczynieniu zakupów, na przykład miejscowego, okrągłego i smacznego chleba. Wybiła godz. 18.00, gdy rozpoczęliśmy godzinną podróż do miejsca naszego zakwaterowania – Polanicy nad rzeką Prutczik.

I jeszcze kameralne, nieoficjalne, niedługie spotkanie przy gitarze – wszak wypocząć trzeba po nocy całej i dniu całym… A jutro…

Podsumowanie

12 km ; 600 metrów przewyższenia; 6 godzin na szlaku

Dzień 3., niedziela, 4.08

Wschód słońca: 5.58; zachód: 21.01.

Liczba uczestników: 34

Trasa: turbaza Koźmieszczyk – Howerla (2061 m n.p.m.)Połonina Gropa (1670 m n.p.m.) - turbaza Kozmieszczyk

Czarnohora – to jedyne na Ukrainie pasmo o wysokogórskim charakterze, z alpejskim piętrem roślinności.

Tam, gdzie wypiętrzył się łańcuch Czarnohory, snadź, niegdyś jakieś morze nieznane, pradawne cisnęło burzliwe bałwany, a te, dobiegłszy tu, stanęły w bezruchu, stężałe nagle, w kamień twardy zmienione, aby nie rozprysnąć się już nigdy…*

Dzisiaj towarzyszył nam miejscowy przewodnik, Sasza.

Tym razem gruzawikowanie dostarczyło nam jeszcze więcej emocji! Zamiast mostkami (a były) jeździliśmy brodami, a dziury zdawały się pogłębiać na widok naszych pojazdów, które dowiozły nas na wysokość ok. 1000 metrów n.p.m. Ok. godz. 9.45 wyruszyliśmy na szlak wiodący początkowo lasem (tu kilkuminutowy postój). Dłuższą przerwę spędziliśmy pod wielkim drzewem w pobliżu stai. Od tego miejsca wędrówka nabrała nie tyle tempa, ile „mocy” – ostro pod górę, przez jagodziska (mniam!), no, i te widoki… A, prawda, należało na początku wspomnieć o pogodzie – pięknej, słonecznej, ciepłej. Po 40 minutach oczy nasze ujrzały porozrzucane tu i ówdzie skały, wdzięczny element fotografii i doskonałe miejsce do pozowania. Nieco wyżej – rudawe kępki traw, kolejne pole jagód i widok – jeszcze nie na Howerlę – na dłuuuugie podejście. To tutaj zatrzymujemy się, by nabrać sił przed „atakiem szczytowym”. Pogoda cały czas piękna. W końcu ruszamy. Stromo jest, oj, stromo! Godz. 12.50 Howerla (2061 m n.p.m.), najwyższy szczyt Ukrainy, zdobyta!!! J Widoki przy tej aurze wspaniałe, jak twierdzą niektórzy, najwspanialsze w całym kraju. Trudno spamiętać wszystkie pasma i wierzchołki, które wyłaniają się , ale warto nasycić nimi oczy.

Zadziwia mnogość ustawionych tu elementów: kamienny obelisk, maszt z flagami (największa z nich – ukraińska), katolicki krzyż, tablica upamiętniająca uchwalenie konstytucji Ukrainy w 1996 r. z napisem w języku ukraińskim Na Howerli zebrana ziemia Twoja, Ukraino! i tryzub – godło niepodległej Ukrainy.

Kiedy zdążyliśmy to wszystko ogarnąć i uwiecznić, przyszedł czas na sjestę. A że słońce przygrzewało, to i chętnych do opalania nie brakowało. Potem jeszcze zdjęcie grupowe i klubowe, no i pora na powrót, nie mniej atrakcyjny niż sam pobyt na szczycie. Bo jakżeż się nie zachwycać tymi cudami natury, które wyłaniały się przed nami i powodowały, że migawki aparatów nie chciały się zatrzymać! A do tego skałki, całkiem dużo skałek i kwiatów niebieściutkich kępki, i przepływające nad naszymi głowami obłoki, i ich cienie… Ech, pięknie… Minęliśmy przełęcz po Howerlą, wędrowaliśmy szeroką, rudawą połoniną Gropa (1670 m n.p.m.), w końcu postój ostatni (o 15.45), ale jaki! Z widokiem na szczyt dzisiaj zdobyty, na panią Ukrainy… Czy to koniec atrakcji? Nie! Jeszcze „droga śmierci” – czyli strome zejście po ścieżce usypanej drobnym kamyczkami, bardzo zdradliwe, jeszcze powrotne półgodzinne gruzowikowanie (i znowu beczka śmiechu!), o 18.00 w najbliższym sklepie płynów i lodów uzupełnianie, jeszcze bluzek kupowanie! Gdzie? Zatrzymaliśmy się na Przełęczy Jabłoneckiej (zwanej też Tatarską) na wysokości 931 m n.p.m. Niezbyt to fascynujące miejsce, trochę zbliżone do jarmarku, z rzędami straganów oferujących typowe pamiątki, ale też ręcznie wykonane bluzki, sukienki czy kaftany męskie w znacznie przesadzonych cenach…, ale i tak zamówienie trzeba było zrealizować! Na szczęście poszukiwania zakończyły się sukcesem i haftowane motywy ukraińskie trafiły do PolskiJ Do tego herbata z ukraińskimi jagodami…

Do Polanicy wróciliśmy o 19.20. Atrakcja ostatnia dzisiaj – oficjalne spotkanie przy gitarze, a właściwie gitarach. W końcu mogliśmy wykorzystać przygotowane klubowe śpiewniki! Jedni krócej, inni dłużej zabawili, inni dużo, dużo dłużej, byle sił wystarczyło na dzień jutrzejszy…

I koniecznie ukłony dla naszych muzyków J

* Ferdynand Antoni Ossendowski Huculszczyzna: Gorgany i Czarnohora (Poznań 1936) Wrocław 1990

Podsumowanie

18 km ; 1200 metrów przewyższenia; 6 godzin 30 minut na szlaku, 11 godzin 20 minut na wyjeździe

Dzień 4., poniedziałek, 5.08

Wschód słońca: 6.00; zachód: 21.00.

Liczba uczestników: 35 osób

Trasa: droga na Zaroślak – Jeziorko Niesamowite (1750 m n.p.m.)Szpyci (1864 m n.p.m.)Rebra (2001 m n.p.m.)Połonina Maryszewska – droga na Zaroślak

Najpierw tradycyjnie podróż (półtorej godziny!) autobusem, który podwozi nas dosyć „głęboko” – do samych wrót parku, co pozwoliło nam uniknąć wędrówki asfaltem. Gdy dotarliśmy na parking ok. 9.30 (na wysokości około 1100 m n.p.m.), znaleźliśmy się w towarzystwie dwóch dużych grup dzieci, więc aby uniknąć ich towarzystwa, zrezygnowaliśmy z tradycyjnego szlaku do turbazy Zaroślak (olimpijskiej). Skręciliśmy szybciutko w las, powoli zyskując wysokość. Świetna droga – w cieniu, w ciszy, przez mostek wykonany z powalonego drzewa. Na otwartą przestrzeń wyszliśmy po niemal dwóch godzinach. Krótki postój „z widokiem” i ostre podejście. Gdy dotarliśmy na płaskowyż z mokradłami, słońce schowało się za chmurami. Czyżby dzisiaj pogoda miała zamiar spłatać nam psikusa?. Godzina 12.05 – meldujemy się nad Jeziorkiem Niesamowitym (1750 m n.p.m.), ujrzawszy wcześniej opalającą się (może śpiącą, bo słońca ani śladu!) „rusałkę”, jak obiecał przewodnik…

Jeziorko o powierzchni 0,25 ha powstało w wyniku działania lodowca. Starzy Huculi uważają, że nie ma ono dna. Ostrzegają, żeby nie mącić tafli, bo to może wywołać burze i gradobicia wywołane przez mieszkające w głębinach czarty. Tu dusze potępionych pracowały dla diabła (Szczezłyka)…

Niespiesznie spożywamy posiłek, obserwując toń jeziora. Trochę żal, że zabrakło tych kilku promieni słonecznych odbijających się w wodzie. Niespodziewany szybki odwrót – dlaczego? Oto nadciąga „szarańcza” przed którą uciekaliśmy i znowu uciekać musimy… Za to jakież widoki są nam dane! Najpierw moc kwiatów niebieskich i kwiatów białych, włochatych, niezwykłych, potem pasmo Wielkich Kozłów o niesamowitych kształtach, w końcu stajemy Pod Rebrami (1935 m n.p.m.).

Warto słów kilka poświęcić tak często dzisiaj widzianym słupkom granicznym, bowiem w okresie międzywojenny szczyt Rebry znajdował się na granicy Polski i Czechosłowacji:

Słupki graniczne to chyba najbardziej oczywista pamiątka po II RP. (…) Wyryto na nich Litery P i ČS. Po polskiej stronie jest data 1923, a po czechosłowackiej – 1920.*

Niektórzy Rebrę bojkotują, inni dają się namówić i zostawiwszy plecaki wędrują jeszcze 800 metrów na szczyt – wybija 13.40, osiągnęliśmy 2001 m n.p.m. – to Rebra J(słupek graniczny nr 28). Nazwa wierzchołka pochodzi od imponujących żeber skalnych na stokach, co najlepiej widać z daleka. A poniżej - Kocioł Gadżyny, szeroki, rozległy, porośnięty kosówką, czasem miękką trawą, a miejscami przepływają potoki (przed wojną istniały tu schroniska). Co jeszcze widać z Rebry?Howerlę, Szpyci, a w oddali wyłania się Pop Iwan majestatyczny. Nawet słońce przypomniało sobie o nas i oświetla wszystko dookoła. Porozrzucane gdzieniegdzie kamienne bloki znowu cieszą zdjęciowiczów. Oj, niedopatrzenie - szczyt nie został opisany! Szybko więc robimy zastępczą tabliczkę i kilka fotek – także szybko, bowiem dzielny Andrzej musi znieść ciężar istoty siedzącej na jego butach… Dał radę i nawet iść dalej mógł jeszcze.

Wracamy na szczyt Pod Rebrami i kierujemy się na Szpycie** (1864 m n.p.m.) i oto oczom naszym po raz wtóry ukazuje się „skalny las” czy też „kamienny teatr” pod Szpyciami, czyliskalne igły z piaskowca o wysokości do 10-15 metrów. Zachwytom i fotografiom nie ma końca, bowiem za niemal każdym zakrętem prowadzącej nas drogi widzimy kolejny urzekający kształt skał.

Według legendy w tym miejscu pochowano Oleksa Dobosza, najsłynniejszego zbójnika żyjącego w XVIII wieku. Skalistym żebrom przypisywano magiczne właściwości. Zioła zebrane tu na święto Iwana Kupały (8 lipca) miały wielką moc i mogły być używane do leczenia, ale także do czarów miłosnych, a nawet czarnej magii.*

Oleksy Dobosz (Ołeksy Dowbusz) dzięki konszachtom z diabłem otrzymał nadludzką siłę, a kule się go nie imały. Działał tak, jak nasz Janosik. Zginął, ponieważ wydała go kochanka (ugodzony czarodziejskimi kulami jej męża).

Gdy kończy się ten urokliwy fragment szlaku, krocząc rozległą połoniną, docieramy do pasma wysokiej, półtorametrowej kosodrzewiny. Dopiero teraz zaczniemy tracić wysokość, a do „zgubienia” mamy ok. 700 metrów! I zaczyna się 40-minutowe kosodrzewinowanie w tym niezwykłym labiryncie… Ślady na rękach będą nam skutecznie przypominały o tej wyprawie… Godz. 16.10 – uff! Teraz chwila odpoczynku i spiesznie zjadane cocieco, potem wejście w las, potem wędrówka polanami pełnymi olbrzymich łopianów. Potem znowu wejście w las, cały czas bez szlaku, co tym razem przysporzyło trochę kłopotów… Jeden członków naszej grupy był wyraźnie zmęczony, a to spowolniło tempo marszu ekipy zamykającej peleton. Nim się zorientowaliśmy, zostaliśmy sami… Na szczęście dobra mapa, współrzędne na niej zawarte i GPS pozwoliły nam szybko ustalić kierunek i dotrzeć do parkingu. O godz. 17.45 wsiedliśmy do autokaru.

Godzinę później przejeżdżaliśmy przez Worochtę ( na wys. 750 m n.p.m.) – ogromną wieś nad Prutem, niegdyś znane uzdrowisko, uważana za stolicę Hucułów. Obecnie słynie z linii kolejowej i dwóch kamiennych wiaduktów, jeden z XIX wieku. Na wzgórzu oczom naszym ukazała się piękna drewniana XVIII-wieczna cerkiewka pw. Narodzenia NMP (dach kryty gontem, zbudowana w stylu północnym spotykanym jedynie w dolinie Prutu ; dziś – muzeum). Większe wrażenie robi jednak nowa, duża cerkiew św. Piotra i Pawła (z 1921 roku) ze złotymi dachami i kopułami. Przed kaplicą stoi krzyż upamiętniający Polaków zamordowanych przez ukraińskich nacjonalistów. W centrum znaleźliśmy zaniedbaną skocznię narciarską oraz kilka przedwojennych willi.

Zatrzymaliśmy się tutaj na krótki, półgodzinny, zasłużony postój na uzupełnienie płynów i/lub drobny posiłek (serki „kręciołki”), na kilka zdjęć i spacer nad Prut czy w okolice dworca kolejowego. Do Polanicy przybywamy ok. 19.30, wprost na obiad. Ale, co to? Wywrócony kazmaz! Jak kierowca tego dokonał?

Korzystając z długiego dnia, wszak słońce zajdzie o godz. 21.00, pędzimy z aparatem do zauważonej wcześniej niedużej cerkwi. Wejść do środka nie można, ale po otwarciu furtki spokojnie obchodzimy teren świątyni i sam obiekt. Ładny.

Co nas czeka jutro, w drodze na Popa Iwana?...

* K. Kwiecień Góry Ukrainy z plecakiem. Czarnohora

** Z czasów I wojny światowej pozostały tu okopy i schron, który ponoć wykorzystywali członkowie UPA.

Podsumowanie

18 km ; 1200 metrów przewyższenia; 8 godzin 15 minut na szlaku; w drodze: 11 godzin 30 minut

Dzień 5., wtorek, 6.08

Wschód słońca: 6.01; zachód: 20.58.

Liczba uczestników: 31

Trasa: Dżembronia (ok.. 800 m n.p.m.) – Uchaty Kamień (1850 m n.p.m.) Pop Iwan (2022 m n.p.m.)Smotrec (1896 m n.p.m.) - Dżembronia

7.00 – śniadanie, a rekompensatą za krótszy sen jest urokliwy widok – pasemka mgiełki tuż nad polami. Słońce świeci cudnie!

Najpierw półtoragodzinna podróż autokarem, potem ponad półgodzinna gruzawikami, ale już bez szaleństw, gdyż droga dużo lepsza. Docieramy do Dżembroni. Szlak zaczyna się nietypowo, bo na podwórku pewnego gospodarstwa; stoi tu krzyż upamiętniający partyzantów UPA… Przechodzimy, otwierając sobie furtkę. Jest godzina 10.00. Upał niemiłosierny, żarzące słonce i ani grama cienia… Jeśli tak będzie dalej… Tymczasem mozolenie, systematycznie nabieramy wysokości. Pół godziny później siadamy pod rozłożystym drzewem. Uff!!! Przydają się dodatkowe filtry na twarzach i rękach, dodatkowe dawki potasu, którymi dzieli się Adam. Ruszamy i wkrótce wkraczamy do stai, w której pali się otwarty ogień, a nad nim wisi olbrzymi kocioł. Roznosi się zapach sera. Gospodarz zachęca do spróbowania, do kupna już nie musi, bo to doskonały wyrób, który będzie wyśmienicie smakował na drugie śniadanie. Obiektem szczególnie warty uwiecznienia okazała się… para wełnianych skarpet suszących się na zewnątrz chaty!

Pniemy się ostro pod górę, ale krótko. Potem niewielka polana i oto wkraczamy do gęstego lasu. Co za ulga! Kamienistą, pełną korzeni ścieżką trawersujemy zbocze około 45 minut. Tym sposobem dochodzimy do potoku Munczel i do wodospadów, których z nie widać z drogi. Łyk orzeźwiającej wody, obmycie rąk, potem kilka kroków i przysiadamy na drugie śniadanie. Nad nami słońce (już łagodniejsze, bowiem jesteśmy wyżej), przed nami panorama gór, a zakupiony ser rozpływa się w ustach… Nieodwołalnie zbliża się południe. Teraz wędrujemy już otwartą przestrzenią. Pojawiają się skałki, które zawsze rodzą emocje. I znowu skałki, i coraz piękniejsze ich formy… W końcu w oddali dostrzegamy nasz cel, Uchaty Kamień (1850 m n.p.m.), przy którym stajemy ok. 12.30/12.45. Niektórzy wdrapują się na ów niezwykły twór natury, by – tak jak pewna młoda para – zrobić oryginalne zdjęcia, a może coś więcej zobaczyć. Inni wolą odpoczynek u stóp skały. Powróćmy do nazwy szczytu – pochodzi od największej ze skał z piaskowca i przypomina głowę trolla z wielkimi uszami, chociaż nie z tej strony, od której my ją widzimy. Trzeba więc uwierzyć innym na słowo.

Pół godziny później wędrujemy dalej – ale nie wszyscy. Kogoś dopadły problemy żołądkowe, ktoś nie wytrzymuje tempaL Zabiorą się z nami, gdy będziemy wracać. Tymczasem szlak wiedzie łagodnie umowną połoniną do Przełęczy Siodło (1763 m n.p.m.) – w latach 30. XX w. stało tu schronisko. Wędrujemy, wędrujemy, wędrujemy, nacieszyć się nie możemy pięknem otaczającego nas świata, cudem tak rozległych połonin, doczekać się nie możemy dodarcia do celu. W końcu stajemy na szczycie Popa Iwana (2022 m n.p.m.)J Jest godzina 14.20. Szczyt nosi inną nazwę: Czarna Hora, stąd miano całego pasma. W końcu z bliska widzimy ruiny obserwatorium*, które otwarto w lipcu 1938 roku. Było pomnikiem dla zmarłego Józefa Piłsudskiego. Druga nazwa, Biały Słoń, nawiązywała do ogromnych kosztów pochłanianych przez obiekt funkcjonujący jedynie 14 miesięcy.

Według jednego z podań nazwa szczytu pochodzi od imienia Popa, który za konszachty z diabłem został rażony piorunem…

Najpierw obchodzimy szczyt, potem udajemy się do ruin, choć poruszanie po nich nie jest łatwe. Potem grupowe zdjęcie i czas na posiłek. Delektujemy się nie tylko smakołykami, ale także widokami. Zachować ten obraz w pamięci jak najdłużej… Godz. 15.10 – schodzimy do Przełęczy Siodło, gdzie dołączają do nas dwaj koledzy. Połoninami podążamy na kolejny szczytu, Smotrec (1896 m n.p.m.), a ile razy się obejrzymy, nadal widzimy dostojnego Popa Iwana. Rozpoczynamy długie, strome, miejscami bardzo strome zejście wzdłuż grani. Cieszymy oczy porozrzucanymi ostańcami, przytuloną doń kosodrzewiną, słońcem i przestrzenią wokół nas. I znowu: pstryk!, pstryk! pstryk! Nie wszyscy jednak mają czas podziwiać. Kogoś zmogła choroba, a naszego kolegę bardzo już umęczonego, trzeba pilnować niemal na każdym kroku. Cóż, nie wszyscy jednak radzą sobie z kilkudniowym wysiłkiem. Szkoda nam też naszej koleżanki cierpiącej z powodu oparzonych przez słońce łydek…

W końcu widzimy staję, w której rano kupowaliśmy ser – jest tuż, tuż. Jeszcze zejście płajem, jeszcze przejście obok pasących się koni (piękne, ale to nie hucuły), jeszcze wędrówka obok rozłożystego drzewa „porannego” i myśl: tak niedawno martwiliśmy się właśnie tutaj, czy upał nas nie pokona, a niektórzy zastanawiali się, czy dadzą radę…. Jeszcze ostatnie dłuuugie zejście, ale w jakżeż innym nastroju! Już z radością w sercu, z maksymalnie napełnioną pamięcią własną (a może też w aparatach!), z przekonaniem, , że warto się pomęczyć, że warto było tu przyjechać, że pewnie jeszcze wrócimy w góry Ukrainy…

Godzina 19.00. Zatrzymujemy się przy sklepie, odpoczywamy, gasząc pragnienie. Potem droga powrotna. Tym razem nie zatrzymujemy się nigdzie, bo ciepły posiłek czeka. Przy stołach zasiadamy ok. 21.00. Trzy kwadranse później rozpoczyna się spotkanie przy ognisku, a właściwie przy grillu. Nie wszyscy jednak na nim się pojawiają, gdyż dolegliwości żołądkowe dopadają jeszcze kilka osób. Czy wystarczy leków dla wszystkich? A jutro długa droga powrotna…

* obserwatorium - 5 kondygnacji, 43 pomieszczenia, wieża z kopułą astronomiczną o średnicy 6 m, nowoczesna aparatura do pomiarów meteorologicznych i obserwacji nieba

Podsumowanie

20,5 km ; 1350 metrów przewyższenia; 9 godzin na szlaku; w drodze: 13 godzin 30 minut

Jak głosi legenda:

Była kiedyś piękna dziewczyna . Na imię miała Howerla. Kochała się w chłopcu imieniem Pietros, który odwzajemniał uczucie. Wybrali się do popa Iwana, żeby wziąć ślub. Ale pop Iwan był zły i mściwy, na dodatek sam skrycie podkochiwał się w Howerli. Nie tylko odmówił udzielenia ślubu, ale zaczął miotać przekleństwa na młodych. Dziewczyna i chłopiec przelękli się i zaczęli uciekać, a zły pop popędził za nimi. Uciekali byle jak najdalej, ale nagle Howerla przewróciła się i skręciła nogę. Zdążyła jeszcze tylko krzyknąć: „Uciekaj, Pietruś”, zanim straszny pop ją dopadł. Chłopak popędził w bok, ale i on daleko nie odbiegł. I tak zostali – Howerla, z boku przy niej Pietros, a w tyle za nimi Pop Iwan.

(K. Kwiecień Góry Ukrainy z plecakiem. Czarnohora)

Dzień 6, środa, 7.08

Wschód słońca: 6.03; zachód: 20.56.

Trasa: Żabie - Kołomyja

Dzień ostatni, już nie górski. Ciągle martwimy się o naszych osłabionych towarzyszy podróży. Dadzą radę?

Wyruszamy do miejscowości Żabie (od 1962 r. – Werchowyna) leżącej na wysokości 600 m n.p.m. nad Czarnym Czeremoszem, dopływem Prutu. Przed wojną była jedną z największych wsi Galicji, a pod koniec XIX wieku stanowiła centrum turystyki górskiej, niemal jak Zakopane. Podzieleni na dwie grupy mamy w planie półgodzinną wizytę u Romana Kumłyka – propagatora kultury huculskiej, kolekcjonera rękodzieła huculskiego oraz instrumentów muzycznych, na których potrafi grać (np. na trombitach, cymbałach, kozie, rogach pasterskich, sopiłce, czyli fujarce i na akordeonie).

W oczekiwaniu na drugą grupę niektórzy odpoczywają pod rozłożystym drzewem w towarzystwie kotków, inni zaś wyruszają na krótki spacer do centrum miasteczka. Stoi tu okazała, prawosławna cerkiew w stylu huculskim z lat 90. XX wieku (żółta ze srebrnym dachem), jest mały park z muszlą koncertową, zewsząd roztacza się wspaniały widok na góry… Do tego swojski widok krowy pasącej się w przydrożnym rowie…

Nasi chorzy czują się już zdecydowanie lepiej – całe szczęście!

Ruszamy do stolicy Pokucia, krainy historycznej leżącej Nad górnym Prutem i Czeremoszem, Kołomyi (nad Prutem). Kołomyja była znana już w XVI wieku z wydobycia soli. Potem odkryto zalety zdrowotne podgórskiego powietrza oraz przepysznych kąpieli Prutowych.* Naszym celem jest Muzeum Pokucia i Huculszczyzny. Umiejscowiono je w Domu Ludowym z 1902 roku. Podczas godzinnego zwiedzania oglądamy bogatą kolekcję huculskich tkanin, strojów, sprzętów gospodarstwa domowego, instrumentów muzycznych, makiety cerkwi oraz odtworzone wnętrze chaty huculskiej. W pobliżu znajduje się Muzeum Pisanek w kształcie… jaja!, czego nie udało się nam zobaczyć ze względu na brak czasu. Właśnie, brak czasu. Okazało się, że 40-minutowa przerwa no obiad to zdecydowanie za mało, ponieważ ten czas właściwie poświęciliśmy na szukanie jakiegoś odpowiedniego miejsca. W każdym razie po wyjściu z muzeum rozeszliśmy się na cztery strony… Kołomyi. Nam udało się trafić na … aptekę (a w niej specyfiki dokładnie takie jak u nas, łącznie z nazwami!), na przepiękną, cerkiew, potem na malutki park z rzeźbami, a potem na Rynek. Stoi tu ratusz z 1877 roku, a na sporym skwerze umieszczono pomnik ukraińskiego poety i malarza z XIX wieku, Tarasa Szewczenki. Obiad? Nic z tego! W Rynku oprócz sklepów były tylko kafejki i lodziarnie…

O godz. 15.00 wyruszyliśmy w kierunku granicy. Prowadziły nas nieco (!) dziurawe drogi – a narzekamy na nasze…

Ciekawostką, szczególnie dla kibiców piłkarskich, był stadion wybudowany we Lwowie z okazji EURO. Jakiś taki szary. Może podświetlony pięknieje?

Tuż przed granicą postój – i zakupy ostatnie. O godz. 19.00 dojechaliśmy do Medyki. I tu uwaga: spędziliśmy na granicy 40 minut!!! Tak, tylko tyle! Żegnaj, Ukraino!

*Ukraina zachodnia , Kraków 2011

Dzień 7., czwartek, 8.08

Wschód słońca: !!! 5.17 (po powrocie do naszej strefy czasowej)

Przed świtem, dużo wcześniej niż planowano, dotarliśmy do Gliwic.

I tak się kończy ta relacja, choć na pewno Jeszcze tyle byłoby to powiedzenia…

Miłych wspomnień :)

2023 © Gliwicki Klub Turystyki Górskiej. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Strona została wygnerowana w 0.0001 sekund.